Dziś temat pozornie nie związany z duchowością, ale tylko pozornie, bo przecież wszystko jest duchowe.
Również myślę kontrowersyjny. Może nie tyle temat, co moje stanowisko w nim. Choć gdyby ktoś powiedział mi kilka czy kilkanaście lat wstecz, że tak będę myślała, to…conajmniej bym go wyśmiała. A jednak, dziś mam takie zdanie w temacie.
Manowicie zdrada i rozpad związku.
Po pierwsze nie da się rozbić czegoś, co świetnie funkcjonuje.
Po drugie osoby zdradzane często gęsto mają głównie pretensje do tej/tego trzeciego, że rozbił ich relacje.
Ale przecież wierność i uczciwość przysiegala osoba zdradzająca, a nie ten trzeci czy ta trzecia.
I po trzecie wreszcie i chyba najważniejsze, skoro zewnętrze jest odbiciem naszego wnętrza, to coś w osobie zdadzonej/porzuconej wymanifestowało takie właśnie okoliczności.
To mogły być różne rzeczy: przekonania, wzorce, strach, lojalność rodowa. Opcji jest wiele.
A skoro wymanifestowało to znaczy, że jest to coś co domaga się zauważenia, integracji, ukochania czy przetransformowania.
Być może w innych sytuacjach ten ktoś nie dostrzegał tego i zaszła potrzeba, by nim wstąsnąć. Właśnie w taki sposób.
I żebyśmy się dobrze zrozumieli. Absolutnie nie ma mowy o winie osoby „poszkodowanej”.
Przyczyna i wina to zupełnie różne rzeczy.
I przyczyna ta, nie ma budzić poczucia winy, tylko otwarcie się na dostrzeżenie tego, co woła o uwagę.
JESTEM, z Miłością ❤️
Ewa